Znaczenie wyrazu „tragiczny” jest w naszym języku ugruntowane, także poprzez historię – tragiczny Wrzesień, tragiczne losy rodaków wywiezionych na Kresy. Także na świecie – kolejna tragedia w Iraku, tragiczne trzęsienie ziemi w Chinach.
Cóż nam przychodzi do głowy, kiedy czytamy tytuł „Tragiczny finał wyjazdu rodziców za granicę”? Wszystko co najgorsze? Że podczas nieobecności opiekunów, latorośle śmiertelnie się zaczadziły, zaćpały, zapiły albo utonęły w sadzawce lub zostały zamordowane przez złodziei lub pedofilów?
Nic podobnego; „Interia” oraz „Gazeta Wrocławska” donoszą (3 lipca 2008) – „Rodzice sześciorga dzieci przebywali za granicą, podczas gdy ich pociechy o mało nie umarły z głodu. Matka wyjechała do męża tylko na kilka dni. 14-letnia Iza przestała jeść z tęsknoty za rodzicami. Była wycieńczona, bo musiała się opiekować swoim rodzeństwem. Bliską głodowej śmierci dziewczynkę znalazł szkolny pedagog”.
Od lat narzekamy, że jedno koło jest zepsute, zamiast cieszyć się, że trzy prawidłowo się kręcą… Zamiast „Tragiczny finał wyjazdu rodziców za granicę”, nie lepiej – „Szczęśliwy finał wyjazdu rodziców za granicę”? Albo (przesadne nawiązanie do pozaziemskich sił) – „Cudem ocalałe dzieciaki!”. Polacy, znajdujemy wszędzie dziury w całym! Przecież opisana historia nie zakończyła się tragedią. Czyżby znaczenie słów zmieniło sens?
Wszak opisane wydarzenie (wyjazd matki z dzieckiem do ojca przebywającego z dala od domu) to typowe społeczne zjawisko. W USA to normalka, że rodzice wyjeżdżają w podróże zostawiając świadomie albo i nie (film „Kevin sam w domu”) część rodziny. A przecież mama zostawiła ciocię i najstarszą córkę (14 lat!).
Owszem, dzisiejsza młodzież jest nie tylko słabiej rozwinięta fizycznie (poza sterydowym chowem) od średniowiecznych dziewuch zdrowych niczym rzepy i od kawalerów, co to niedźwiedzie duszą, ale również w sferze emocjonalnej dziatwa jest delikatna – z przejęcia nie potrafi przygotować posiłku nawet z chińskiej zupkowej torebki. A skorzystać z telefonu potrafi? Może młodzież cały czas nie odchodziła od komputera?
Żarty żartami; owszem opisany przypadek jest nietypowy, ale przecież jest faktem (jeśli tylko rzetelnie dziennikarz opisał sprawę), zatem nie ciągnijmy sobie łacha z mało samodzielnych dzieci, bo przecież nie wiadomo, w jaki sposób zachowałyby się miliony innych dzieci. Nie każdy przechodzi twardą szkołę przeżycia (choćby pana Pałkiewicza).
Mamy surwiwal militarny (wojskowy), surwiwal zielony (na łonie przyrody) i właśnie surwiwal miejski (pośród budynków, w szczególności wśród czterech ścian). Może by się przydały szkolne kursy ze smażenia jajecznicy i duszenia kurczęcia (choćby tylko w sosie własnym)?
Niezależnie od niniejszych uwag i pouczeń, błąd mediów jest ewidentny – nie ma mowy o tragedii, ani o tragicznym finale. Wręcz przeciwnie – cała sprawa zakończyła się szczęśliwie! Nie zmieniajmy znaczeń słów ogólnie znanych i prawidłowo rozumianych. Wystarczą nam kłopoty z obcymi wyrazami nowo przyjmowanymi do słownika naszego języka.
„Wielka tragedia w Czechach” (internetowo donosi tvn24 – 8 lipca 2008). Otóż zawodnik 3-ligowego czeskiego klubu zginął na miejscu po uderzeniu w niego pioruna. To druga ofiara gwałtownych burz w Czechach w ciągu ostatnich tygodni, bowiem w czerwcu piorun zabił 30-letnią kobietę.
Rozumiem, że dla owego trzecioligowego klubu i publiczności, a zwłaszcza dla rodziny piłkarza, to wielka tragedia, ale dziennikarz powinien umieć stopniować ekspresję znaczeń. Mimochodem wspomniał, że kilkanaście dni wcześniej piorun zabił inną osobę. I co, nie pisano wówczas o tragedii (choćby małej), bo zginął człowiek o nikomu nic nie mówiącym nazwisku? To jakich przymiotników (zamiast „wielka”) użyłby kronikarz, gdyby piłkarz był z pierwszej ligi – zabrakłoby mu słów?
Kilka dni temu agencje doniosły – „Boeing spadł na dom, zabił trzy osoby; cała załoga żyje”. Podczas awaryjnego lądowania, samolot wiozący… kwiaty (z miasta… El Dorado) spadł na na dom, zabijając mężczyznę i dwoje dzieci. Katastrofę przeżyła cała ośmioosobowa załoga.
Ironia losu – wbrew stereotypom ludzie z maszyny przeżyli, zaś zginęli pechowcy mieszkający w okolicach lotniska. Ani słowa o tragedii. Pewnie dlatego, że dla pierwszych (i ich rodzin) było niewyobrażalnym szczęściem przeżycie katastrofy (i to lotniczej!), jednak tragedia dotknęła aż trzy całkiem niewinne osoby na ziemi. I jak to wydarzenie ma się do opisanego wcześniej tragicznego wyjazdu rodziców?
Dzisiaj (11 lipca 2008) nasza opinia publiczna została wstrząśnięta kolejną katastrofą autobusu poza granicami Polski – piętrowy pojazd wypadł z szosy, ponieważ ktoś oszczędny słusznie postanowił zwrócić uwagę kierowcy na zbędne już oświetlenie (był poranek). Ten ktoś oczywiście nie jest winien, ale gdyby nie jego uwaga… Złośliwi cudzoziemcy już konstatują – Polacy wyruszyli autobusami na wakacyjny podbój Europy…
Czerwone napisy w telestacjach – „Polska tragedia w Serbii”. Konieczny przymiotnik, wszak bez niego mielibyśmy tytuł dotyczący większej tragedii kilkanaście lat temu, jednak dzisiejszy dramat jest dla nas, Polaków, bardziej poruszający, niż bałkański. Pewien dziadek opowiadał, że córka z wnukami dzwonili przed powrotem, ciesząc się, że „byli w raju”. Jakże innego znaczenia nabiera to krótkie zdanie wobec śmierci kilku osób…
Przy okazji – kto dopuszcza piętrowe wozy do transportu poza miastami? Oraz – czy pasy bezpieczeństwa zmniejszyłyby rozmiar tragedii? Z pewnością, ale w przypadku pożaru byłaby większa (właśnie!) tragedia.
Oczywiście, dla słynnego pianisty utrata palca jest większą tragedią niż pamiętne tsunami w Azji, jednak media w przekazie wiadomości nie powinny opisywać wydarzeń z punktu widzenia ofiar lub ich rodzin, ale z punktu widzenia ogółu społeczeństwa, chyba że tworzą program publicystyczny, w którym wyolbrzymiana jest tragedia poszkodowanej osoby, aby osiągnąć założony cel… Zapewne chodzi o zaglądanie na daną stronę, aby licznik wejść świadczył o dużej poczytności autora tekstu.
Podobny cel postawił sobie inny autor (Onet, 8 lipca 2008) zamieszczając notkę pt. „Polacy najchętniej dają sąsiadom”, który zapewne oficjalnie odetnie się od dwuznaczności tytułu. Tekst traktuje o używanych rzeczach chętnie oddawanym sąsiadom.
Niewiele potrzeba naszym komentatorom, którzy bez logowania piszą na forum – wystarczy konstatacja, że sąsiedzi to już teraz także unijni cudzoziemcy, że używane rzeczy, to niekoniecznie stare futra oraz że połowa Polaków to Polki, które chętne dawanie mają (jak twierdzą owi mistrzowie pióra) niejako we krwi… I dyskusja gwałtownie nakręca się w określonym kierunku. Tu również z powodu nadania prowokacyjnego tytułu przez autora…
Reasumując – dziennikarze błędnie stosują pewne określenia w swych tekstach, często zwyczajnie (i raczej nieetycznie) wabiąc potencjalnych czytelników do kliknięcia właśnie w ich artykuł. Niekiedy podczas tragicznych wydarzeń relacjonowanych na żywo padają określenia, które mogą zmrozić krew w żyłach swą dwuznacznością, jak wspomniane „byli/są/będą w raju”.
Mirosław Naleziński